Przejdź do treści

Z żałobnej karty

27 września 2018 w czwartek zmarł Jacek Kamiński
mój przyjaciel ze studiów i z podziemia (chyba od 73 roku, czyli jeszcze z dziwacznych kółek dyskusyjnych).
Dziennikarz, poeta, terapeuta. Współpracownik "Tygodnika Wojennego", Radia "Solidarność" (Romaszewskich) i mojego radia czyli II Programu Radia "Solidarność", PWA. Pogrzeb Jacka odbędzie się 4 października na Cmentarzu Północnym o 14.30 w sali D domu pogrzebowego.

Janek Strękowski

 

Jacek Kamiński (Józef Krzysztofiak)

Będąc młodą konspirą w prylu...

W wizualizowanych wspomnieniach, blaknących obrazkach, widzę dwóch bardzo drobnych chłopców idących naprzeciw podenerwowanego, przestraszonego tłumu... Jest 8 marca 1968 r., Warszawa. To ja i mój sąsiad z piętra, rówieśnik...

Tego dnia z przyjacielem wsiadamy w autobus 111 przy Anielewicza na Muranowie. Mamy po 14 lat, kamienica jest „resortowa”, ale resortu dziś nieznanego – przemysłu chemicznego. Mieszkają tu naukowcy, pracownicy wyższych uczelni, technicy z instytutów (Instytutu Przemysłu Organicznego, Instytutu Chemii; z UW, SGGW, PAN), kierowca ministra. Środowisko inteligenckie – w rodzinach dużo mówi się o czystkach antysemickich – wiadomo, że dotkną one też mieszkańców naszego domu na Muranowie – tuż przy pomniku Bohaterów Getta... Jakoś docierają do nas informacje, co się dzieje na Krakowskim Przedmieściu. Więc jedziemy, autobus zmienia trasę, nie zatrzymuje się na przystankach, a jest pełny; ludzie protestują, gdy nie wjeżdża w Bonifraterską, pędzi Nowotki, Marszałkowską, skręca w Aleje Jerozolimskie, ludzie krzyczą, że nie chcieli jechać na Pragę! Proszę zatrzymać! Kierowca usłuchał błagań – staje przed Muzeum Narodowym, wysiadamy, z Nowego Światu idzie tłum... I tylko my dwaj w stronę Krakowskiego, pod UW, tam jest studencki protest!

Mój zoologiczny antykomunizm, wyssany z mlekiem

To moja praktyczna inicjacja polityczna. W tym wieku? Ano tak. Jestem z bardzo upolitycznionej rodziny, choć biernej i jakoś tam oportunistycznej. Mimo że bardzo lewicowa – nienawidzi sowietów. Od kiedy rozumiem słowa, słyszę o Katyniu, o bolszewii, cała rodzina jest z Kresów - od Wilna po Lwów, straciła swoją ojczyznę, Sowieci przesuwają państwa jak szafy... Obaj dziadkowie to zawodowi oficerowie – jeden ginie w obronie Warszawy (jego żona, a moja babka jest tuż przed ślubem przechrzczoną Żydówką) w 1939 r., drugi trafia do oflagu, po wojnie wykończy go NKWD – umiera w 1953 r., przed moimi narodzinami. Wuj, który mnie wychowuje w Krakowie, wilnianin, przed wojną kończy Politechnikę Lwowską, działa w PPS-ie; nawet nie on, a ciotka opowiada, ile razy i z jaką odwagą i trudem broni kolegów Żydów przed pobiciem przez „chłopców z mieczykami Chrobrego”, a sklepów ich rodziców przed zniszczeniem. Słyszę o laskach z żyletkami, kastetach, i jak się przed tym bronić... Potem mieszkam w Warszawie, w tej „resortowej” kamienicy. Coś czytam, chyba za wcześnie... Inna ciotka jest nauczycielką historii, ma mnóstwo przedwojennych książek historycznych, o Dwudziestoleciu – czytam je, mając lat dziesięć, czternaście.
Chcę być romantycznym bohaterem, ale wzorami dla mnie okazują się Michnik, Kuroń, Modzelewski. W domu są dziwne książki. W 1967 r. zakładam na podwórku Młodzieżową Organizację Antyradziecką – postanawiam nie ukrywać swojej nienawiści do bolszewii rosyjskiej. To jest śmieszne, groteskowe, ale skąd mogę o tym wiedzieć? Krakowska ciotka szyje mi nawet flagę organizacyjną: z czarnym krzyżem z jednym ramieniem wyciągniętym na prawo – jakby przeciw Wschodowi – i z czarnymi literami „MOA”. W organizacji jest sąsiad z piętra i kilkoro dzieciaków, które nic nie rozumieją... Ale my to traktujemy poważnie – piszemy na murach „MOA DZIAŁA”, co oczywiście nic nie znaczy... Ale napisy „KATYŃ POMŚCIMY” i – absurdalne - „CHCEMY POLSKI OD MORZA DO MORZA” - już znaczą. Oczywiście mażemy te napisy w najbliższej okolicy.
Wieści z Uniwerku i napięcie w rodzinie i wśród sąsiadów bardzo nas przejmują. 8 marca 1968 r. myślimy, że studenci zaczęli rewolucję – MUSIMY wziąć w niej udział!
Dwie drobne sylwetki naprzeciw śpiesznie uciekających tłumów – zaczął się atak „aktywu robotniczego”. Autokary z napisami ORBIS i Gromada blokują poprzeczne do Nowego Światu uliczki, wypadają z nich cywile z pałami, a my idziemy coraz bardziej podnieceni i przestraszeni, byle pod Uniwersytet... A tam, już na Krakowskim, tłum studentów otoczony przez kordon wojska w hełmach, ale niereagującego. Spoza kordonu to milicjanci wrzucają w grupę studentów świece dymne i granaty z gazem łzawiącym – chloroacetofenonem. Na wysokości kościoła pw. Świętego Krzyża na wszystkich przypuszcza atak „aktyw robotniczy”. Leją, kogo popadnie! Widzę bite stare kobiety, słyszę wrzask „gestaapooo!!!”, wtłaczają gapiów, przechodniów w bramy, pałują, gaz gęstnieje, płaczemy, biegamy, uciekamy. Dostaję pałką po plecach, mam 14 lat i 158 cm wzrostu, i sińce sześć tygodni, jesteśmy zalani chemicznymi łzami. Ponieważ nas gonią, uciekamy! Kolega szybciej, dlatego na mnie spadają razy, uciekamy podwórkami Starówki i Nowego Miasta na Muranów, do domu... W resztkach marcowego śniegu usiłujemy – tarzając się – pozbawić paltoty przykrego zapachu chloroacetofenonu. Wiemy, że nasi rodzice – chemicy – od razu rozpoznają, gdzie byliśmy... Za trzy złote kupuję jeszcze połamanego goździka dla matki na Dzień Kobiet. Moi rodzice natychmiast wywąchują eskapadę – do mnie podchodzą zadziwiająco opiekuńczo i życzliwie, kolega-konspirator dostaje lanie pasem na gołą dupę, a jego ojciec przychodzi ze skargą do mojego, że: „Proszę pana! To straszne! Oni założyli organizację antyradziecką!” - jest przerażony... Przesiedział w wileńskich rojstach do 1947 r. jako partyzant AK, panicznie boi się komunistów... Mój mówi: „To świetnie!” - i zamyka mu drzwi przed nosem.

Na Mostowie już nie biją?

Druga połowa lat 70., UW, Wydział Polonistyki, przyjeżdża z Krakowa Bronek Wildstein w imponującej fryzurze afro, z prośbą o podpisy pod protestem w sprawie zmian w Konstytucji – kierownicza rola PZPR, wieczysta przyjaźń z ZSSR... Koleżanki i koledzy chętnie się podpisują, jakoś tak zamaszyście... Też chcę się podpisać na formularzu i widzę mnóstwo nieczytelnych zawijasów! Złości mnie to – podpisuję się danymi z dowodu osobistego. Po miesiącach, ilu - nie pamiętam, mam pierwszą wizytę panów z SB. Mają piechotą dziesięć minut, więc nie dziwię się, że trafiają... Już wtedy jest u mnie punkt, gdzie można pożyczyć tzw. literaturę bezdebitową, paryską „Kulturę”, ale i pierwsze druki ulotne, podziemne. Jakiś Miłosz esbeków nie rusza, ale znajdują pisma PPN – Polskiego Porozumienia Niepodległościowego. – Uuuuu... panie! Niedobrze! Tak siak – zabierają mi kilka kilogramów wszystkich publikacji i pokrzykują, że za PPN to może być wyrok jak za szpiegostwo!
A ja nie tylko szlajam się między mieszkaniami Jacka Kuronia, Maćka Rayzachera czy Walendowskich, ale sam robię „salonik off off Broadway”, jak to nazywam – zapraszam znajomych na spotkania poetyckie i polityczne, gadamy o własnych wierszach, o egzotyce polskiej narkomanii, o realnym socjalizmie. Robimy to w dość ograniczonym gronie, ale wykłady mają też np. Janek Lityński i Janek Strękowski, z którym się przyjaźnię.
W tym czasie włażę też w pierwszy „kocioł” u koleżanki, u której ukrywają się Mirek Chojecki i Konrad Bieliński – kilka godzin w kazamatach Pałacu Mostowskich, dość to zabawne było... Musi być rok 1978 chyba. Ciągają mnie na SB, robi się to idiotyczne, bo po pierwszym razie, poinstruowany przez Janka Strękowskiego, przestaję się do nich odzywać podczas wielogodzinnych przesłuchań. Na szczęście nie biją, po 1975 r. na ogół nikogo nie biją. Któregoś razu w korytarzu mijam się z Ludwiką Wujec, którą prowadzą dwaj esbecy. Potem sugerują mi, że jest bita w piwnicy, słyszę odległe krzyki. Tyle że one się dziwnie powtarzają, płyta się zacięła? Esbecy strasznie spłoszeni wypadają z pokoju przesłuchań, żeby naprawić ten błąd. Zapętlone krzyki gwałtownie cichną.

Życiorysy równoległe

Gdy jeszcze będąc „młodą polonistą”, starałem się o pracę (podczas studiów), jedna z moich ciotek usiłowała protegować mnie do dwóch tytułów, miałem nawet spotkania z Ważnymi Redaktorami - ze „Stolicy” i „Przeglądu Katolickiego”... Niestety, podczas tych spotkań skompromitowałem ciotkę, bo nie mogłem powstrzymać śmiechu. Pan Redaktor ze "Stolicy" był bardzo zasłużonym akowcem, który miał neurotyczne poczucie, że się sprzedał Moczarowi i bardzo trzęsły mu się ręce, gdy wychylał pierwsze dwie setki wódki. Po trzeciej przestawały się trząść - robił się serdeczny i pragmatycznie puszczał oko: „wie pan, trzeba cichcem wyruchać tych komunistów”. Mimo to nie skorzystałem i nie zostałem reporterem tych tytułów. Debiutowałem zaś jakimiś tekstami - recenzyjkami - w „Literaturze” i „Kulturze” - przede wszystkim z protekcji państwa Bratkowskich. Miałem też zupełnie obłąkańczą sytuację z pismem „Argumenty”, bardzo tajemnicza sprawa, ale nieco późniejsza, bodaj z 1981 r. Ktoś wysłał mój tekst na konkurs reportażu do tego potwornego tytułu... Myślałem, że zwariowałem, gdy mi przysłali zawiadomienie o wyróżnieniu.
Do dziś pozostaję tylko z podejrzeniami. Zbyt wielu osobom dałem przepisane na maszynie Łucznik odbitki z przebitki i wstyd mi do dziś. Bo - powiem szczerze - nie bardzo wiedziałem, co to za pismo, nigdy nie czytałem, nawet nie zaglądałem... Mimo że od połowy lat 70. byłem związany z opozycją, jak to mówią. Nie interesowałem się drukami typu „Nowe Drogi”, „Żołnierz Wolności”, „Rzeczywistość”, czy właśnie „Argumenty”. Nawet nie umiałem zaprotestować, bo oni mnie zawiadomili, że za dwa dni mój tekst będzie w kioskach! Zawiadomili mnie nawet, że uzyskają zwolnienie z zapisu cenzury na ten problem dla mojego - marnego, choć prawdziwego reportażu. Ten „konkursowy” materiał był o narkomanii w Polsce. Miałem bardzo obywatelski zwyczaj podpisywać się w różnych miejscach danymi z adresem, sprawa odpowiedzialności za słowo...
Dzięki temu już w 1976 r. zawiadomiłem SB, gdzie ma mnie szukać, a to z powodu podpisania protestu w sprawie zmian w Konstytucji, i tak nawiązałem bliski kontakt z por. Wróblem i kpt. Malinowskim na ponad trzy lata.

Tygodnik Wojenny

Karnawał „Solidarności”. Fascynacja, poruszenie i euforia, ale szybko nabieram dystansu. Mnie średnio obchodzą dramaty „wielkoprzemysłowej klasy robotniczej” i indeksacja płac wszystkich pracowników, która musi prowadzić do inflacji, dramaty związku lokowane w dążeniach do „socjalizmu z ludzką twarzą”. Mnie interesuje wolny rynek, wolność słowa, wolne wybory, a przede wszystkim wyjazd Armii Czerwonej z Polski. Do „S” niby się zapisuję, ale nie zapłaciłem nawet jednej składki. Dzieje się...
W październiku 1981 r. kolega z pracy, którego matka pracuje w TVP, dostaje wreszcie paszport (mnie nie dają już na studiach) i wizę do USA. Żegna się z nami mówiąc, że są już plany stanu wyjątkowego, komuchy szykują awaryjne studia telewizyjne i grzeją silniki czołgów. Jestem zdumiony, ale nie wierzę...
13 grudnia. Bardzo szybko powstaje „Tygodnik Wojenny”, z którego środowiskiem jestem związany. Jedno z konspiracyjnych ogniw „ciągu produkcyjnego” pisma jest w moim starym mieszkaniu na Muranowie, inne - w mieszkaniach moich przyjaciół, w moim ursynowskim, w którym mieszkamy w dwie rodziny z trójką małych dzieci. Mogę powiedzieć, że przez moje ręce i mojej wtedy żony przeszło do roku 1989 kilka milionów kartek drukowanych czy zszywanych przez całą rodzinę, a dzieci miewają ubrudzone pigmentem i pastą Komfort łapki... W szafie z ubraniami leży schowany nadajnik radiowy, ukradziony przez grupę „moich chłopców” z PKP, sam jestem łącznikiem z Radiem „S” i Zbigniewem Romaszewskim, a „mój człowiek” buduje nadajniki. Prowadzę też archiwum i magazyn wszystkich możliwych podziemnych druków i gadżetów „S” - w 1990 r. powędruje ono do Ośrodka „Karta”. Współpracuję z PWA, „Vacatem” i „Bez dekretu”, czasem pisuję pod pseudonimami Józef Krzysztofiak i Krzysztof Józefiak (he he he).
W 1986 r. przygotowujemy przerzut dokumentów do centrali związków zawodowych CGT (komunistyczych !!!) do Paryża. Pół roku, żeby wyeliminować ryzyko: zaproszenie od absolutnie „czystej” osoby, przykrywki osobowe, ja kompletnie wycofuję się z działań „nadziemnych”, np. demonstracji. Wiozę do Francji mikrofilmy zaszyte w szwy spodni (do dziś nie wiem, co na nich było), jadę z młodziutką narzeczoną (żona nie wytrzymała, ale rozstaliśmy się w pełnej zgodzie) - pociągiem do Berlina Zachodniego, a potem autostopem. Po przekroczeniu Łaby, pieszo, przez most, jesteśmy w Enerefie! Tańczymy ze szczęścia i ulgi tuż za granicą Żelaznej Kurtyny... Zaśmiewamy się do łez, bo napięcie puszcza... Jemy pieczone kurczaki zabrane z Kraju, w rowie, w nocy, szczęśliwi, że się udało i że jesteśmy na wolności!

Norwegia szczęśliwa

W 1988 i 1989 r. jeżdżę do Norwegii (na zaproszenie Pawła Gajowniczka, przedstawiciela „PWA”, wcześniej „Tygodnika Wojennego”). Tam pracuję dla Wolnej Europy, mam audycje na pół zachodniej części kontynentu ze zmienionym elektronicznie głosem jako „emisariusz opozycji i Solidarności z Polski”, piszę pod pseudonimem kilka tekstów dla „Aftenposten” i „VG” o życiu pod sowiecką pałą. Dobrze płacą. Mam też opiekę oficera norweskiego wywiadu i rezydenta CIA w Oslo... To znakomici ludzie, mili i działający całkiem jawnie, co mnie zdumiewa. Niemniej – spotkanie z rezydentem CIA mamy na łódce pływającej w kółko po zatoce Oslo, żeby nikt nie mógł podsłuchiwać... Jestem „szpiegiem” pełną gębą - dziś ta działalność byłaby drobną robotą dziennikarskiego korespondenta... Tak siak - czuję się jak James Bond! Przy okazji stawiam trzy domy jednorodzinne na spółkę z działaczem „S” z FSO. Robota na czarno, bardzo pouczająca i sam ją znajduję pod Oslo! Dzięki absurdalnemu przelicznikowi ustawia mnie to finansowo na ponad dwa lata w kraju.
W 1989 r. wyjeżdżam do Norwegii już z pierwszymi numerami „Gazety Wyborczej”, ale jeszcze gości mnie prywatnie oddelegowany komandos, oficer służb specjalnych, imponujący, dwumetrowy facet z wilczurem wielkości słonia i karnym jak... pies. Komuna upadła, wróciwszy nie oddaję nawet paszportu, mimo że teoretycznie nadal to przestępstwo. W październiku wracam do pracy w „Gazecie Wyborczej”. Lata 80. były wspaniałe!